Smoleńsk, czyli jak pogrzebać prawdę


SMOLEŃSK, CZYLI JAK POGRZEBAĆ PRAWDĘ



W zamyśle strony polskiej tegoroczne uroczystości w Katyniu miały nagłośnić w świecie fakt, że po 70 latach zrzucania winy na Niemców, po uporczywych próbach ukrycia tej okrutnej zbrodni, Rosjanie wreszcie przyznali się do jej popełnienia i przyjęli za nią odpowiedzialność. Ale komitet powitalny miał nieco inne zamiary, bo Putinowi z pewnością nie szło o taki wydźwięk rocznicy jak Polakom. Częścią nieakceptowanego przez gospodarzy przekazu, który miał pójść w świat, był dobrze już znany krytycyzm Lecha Kaczyńskiego wobec polityki Kremla oraz samego Putina – a taką postawę niejeden już człowiek w Rosji czy poza jej granicami przypłacił życiem.
Rosyjskie usiłowania, aby Lech Kaczyński nie przybył do Katynia jako oficjalny przedstawiciel swego kraju, nie zniechęciły Polaków. Prezydent RP pojechałby tak czy inaczej, choćby miał pojawić się tam z „prywatną, nieoficjalną wizytą”. Ale dla Rosjan, pragnących za wszelką cenę uniknąć strat wizerunkowych, takie niuanse jak formalna ranga wizyty nie miały już większego znaczenia. Problem dojrzał do nowoczesnego rozwiązania, poprzez tragiczny, „naturalny” wypadek.

Bilans politycznie korzystny

Samolot roztrzaskał się o 8.41 czasu polskiego, 10 kwietnia 2010, podczas próby podejścia do lądowania na smoleńskim lotnisku, przy złej pogodzie. Wszyscy obecni na pokładzie prezydenckiej maszyny – wraz z załogą 96 osób – ponieśli śmierć. W ten sposób z kierownictwa polskiego państwa zostały wyeliminowane osoby znane z działań na rzecz upublicznienia archiwów policji politycznej z czasów PRL oraz ujawnienia współpracowników służb specjalnych nie tylko polskich i sowieckich z czasów PRL, ale także ich współczesnych rosyjskich odpowiedników. Teraz raczej trudno spodziewać się politycznego wsparcia dla starań w tym zakresie. I o to właśnie szło Putinowi.
Polski premier Tusk, który nie ukrywał swej niechęci do prezydenta Kaczyńskiego, sprawia wrażenie człowieka słabego i podatnego na manipulacje. Te jego cechy oraz brak silnego opozycyjnego ośrodka prezydenckiego, zdolnego powstrzymać możliwą recydywę ambicji neoimperialnych, stwarzają dogodną sytuację dla putinowskiej Rosji. Wielu obserwatorów, nie tylko w Polsce, ale i poza nią, podejrzewa, że rosyjski premier mógł mieć coś wspólnego ze smoleńską katastrofą. Po zastanawiających zgonach Politkowskiej, Litwinienki oraz innych krytyków polityki Putina trudno się zresztą tym oskarżeniom dziwić.

Tupolew świeżo po liftingu

Rozbity samolot to dwudziestoletni TU-154M, produkcji rosyjskiej, który zaledwie cztery miesiące temu wrócił z Rosji po przeglądzie, remoncie i gruntownej modernizacji, gdzie prawdopodobnie naszpikowano go też aparaturą podsłuchową. Trzysilnikowa maszyna przypomina starszy model Boeinga 727. Samolot był wyposażony w niezbędny system nawigacji elektronicznej oraz oprzyrządowanie umożliwiające bezpieczne lądowanie nawet podczas złej pogody.
W samolocie zainstalowano system telefonii satelitarnej, który może zakłócać pracę innych urządzeń pokładowych, co przy instalacji stwierdzono i wyeliminowano. Podczas lotu do Smoleńska prezydent Kaczyński używał tego telefonu, w rozmowie ze swym bratem Jarosławem, który ze względu na ciężki stan chorej matki, pozostał w Warszawie. Naziemne przekaźniki ILS na smoleńskim lotnisku to rosyjska wersja urządzeń amerykańskich, które przekazują dwa strumienie danych: jeden, nazywany krzywą schodzenia samolotu, pomaga maszynie łagodnie zbliżyć się do początku pasa; i drugi, który synchronizuje kierunek podchodzenia maszyny ze środkową osią pasa lądowania. Jeśli w pobliżu anten przekaźnika znajdzie się zaparkowany lub manewrujący samochód lub jakikolwiek inny pojazd mechaniczny, naziemne instalacje ILS mogą przekazać urządzeniom pokładowym fałszywe współrzędne.
Według procedur obowiązujących w USA, lądowanie z użyciem systemu naprowadzania ILS można rozpocząć dopiero wtedy, gdy obsługa wieży kontrolnej da pilotowi gwarancje, że w pobliżu anten systemu nie przejeżdżają ani nie parkują żadne pojazdy.

Osobliwości lotniska w Smoleńsku

Na trzy dni przed katastrofą pilot tupolewa z premierem Donaldem Tuskiem na pokładzie gładko wylądował na smoleńskim lotnisku. Biegle mówiący po rosyjsku pilot bez problemów porozumiewał się z wieżą kontrolną w Smoleńsku. Co ciekawe, rosyjski premier Władimir Putin, który również przyleciał wtedy do Smoleńska, miał do dyspozycji specjalnie ściągnięty na tę okazję dodatkowy mobilny przenośny system naprowadzania, najprawdopodobniej radar GCA (Ground Control Approach radar), umożliwiający bezpieczne lądowanie samolotu przy złej pogodzie. Putin był w Smoleńsku zaledwie 3–4 godziny. Przypuszczam, że biorąc pod uwagę zawodność systemu naprowadzania na smoleńskim lotnisku załoga samolotu rosyjskiego premiera wolała na wszelki wypadek mieć ze sobą własny radar. Zaledwie 40 minut przed katastrofą maszyny z prezydentem RP, samolot produkcji rosyjskiej JAK 40, z czterdziestoma polskimi dziennikarzami na pokładzie bezpiecznie wylądował w Smoleńsku. 20 minut przed tragedią rosyjski samolot wyposażony w system AWAC jedynie „przyziemił” (manewr touch and go), a potem odleciał do Moskwy.

Katyń w ograniczonej skali

Mimo gęstej mgły, która zaległa nad okolicą, lotniska w Smoleńsku nie zamknięto. Gdy nadleciał samolot z prezydentem Kaczyńskim, wieża kontrolna zasugerowała załodze lot do Moskwy. Pilot odparł, że podejmie jedną próbę lądowania i dopiero w razie niepowodzenia uda się na zapasowe lotnisko. Według danych z markera zewnętrznego, na dwa kilometry przed początkiem pasa samolot znajdował na właściwej ścieżce podejścia. Ale już o kilometr dalej maszyna znalazła się nagle o około 60 m w lewo od osi pasa i zaledwie 2,5 m nad ziemią, znacznie poniżej prawidłowej ścieżki schodzenia. W dodatku, prezydencki tupolew leciał z prędkością 280 km/h, a tuż przed katastrofą silnik pracował na pełnych obrotach. Tak wysoka prędkość wskazuje na jakieś nieporozumienie, bo zwykle podchodzi się do lądowania z prędkością o połowę mniejszą. Otwarcie przepustnicy i zaaplikowanie silnikom pełnej mocy oznaczało w tym przypadku przerwanie manewru lądowania i zamiar odejścia. Niestety, stało się to zbyt późno. Samolot ściął kilka drzew, przekręcił się podwoziem do góry i rozbił w pewnej odległości od skraju pasa.

Tuszowanie, kłamstwa, matactwa

Prezydent Rosji Miedwiediew oświadczył, że Rosja będzie ściśle współpracować z Polską w postępowaniu wyjaśniającym przyczyny wypadku. Typowy syreni śpiew Rosjan, tak miły uszom ludzi zachodu. Natychmiast po katastrofie, jeszcze przed podjęciem jakiegokolwiek dochodzenia, rosyjski minister spraw wewnętrznych oświadczył w Moskwie, że przyczyną wypadku był błąd pilota (dobrze, że zaczekali z tym choć do chwili po katastrofie !), winił także pilota za problemy w komunikowaniu się z wieżą kontrolną. Dopiero później Edmund Klich, przewodniczący polskiej komisji państwowej ds. badania wypadków lotniczych, ujawnił w sejmie, że kontroler z wieży smoleńskiego lotniska, który naprowadzał polski samolot, po prostu zniknął. Rosjanie oświadczyli, że przeszedł na emeryturę. Co więcej, jak się okazało, polski pilot posługiwał się językiem rosyjskim w sposób nieskazitelny, ale dla prowadzących śledztwo nie był to ważny trop…
Rosjanie szybko przejęli kontrolę nad miejscem katastrofy, odnaleźli czarne skrzynki i – nie zaniedbując żadnej sposobności poszerzenia wiedzy swoich służb wywiadowczych – przejęli rzeczy osobiste nieżyjących pasażerów, ich bagaże, laptopy, telefony komórkowe, elektroniczne nośniki pamięci, korespondencję, dokumenty, dane teleadresowe, dane wrażliwe oraz ściśle tajne kody, wojskowe i dyplomatyczne – niezmiernie cenną zdobycz dla wywiadu. Względy wywiadowcze oraz potrzeba jak najsprawniejszego przekonania opinii publicznej o braku jakichkolwiek związków ze sprawą spowodowały, że osobą odpowiedzialną za przebieg śledztwa w tej sprawie Putin uczynił samego siebie. Mistrz gry zawsze zna najlepiej swoje możliwości.

Kodów raz zdobytych nigdy nie oddamy

Rosyjscy śledczy z dużym opóźnieniem oddawali rzeczy osobiste pasażerów rozbitego tupolewa, ale obiektów cennych z punktu widzenia wywiadu wciąż jeszcze nie przekazali. Ciała ofiar zostały przewiezione do Moskwy i poddane autopsji. Jednak nie uczestniczył w niej nikt z polskiego personelu medycznego. Telefon komórkowy prezydenta Kaczyńskiego zwrócono dopiero po sześciu dniach. Krewnych ofiar, którzy wybrali się do Moskwy na identyfikację zwłok swych bliskich, nieraz przez wiele godzin przesłuchiwali oficerowie resortu bezpieczeństwa, uzależniając od tego dopuszczenie do oględzin ciała. Zabrakło procedury potwierdzającej identyfikację zwłok wszystkich ofiar katastrofy. Szczątki poległych wróciły do Polski w zaplombowanych trumnach. Rodziny ofiar pozbawiono prawa wglądu do trumien przed pochówkiem, gdyż wymaganych przez polskie prawo zezwoleń na otwarcie trumny po prostu nie wydawano, motywując odmowę „niechęcią do urażenia rosyjskiej wrażliwości”.
Rosyjscy śledczy odmówili też ujawnienia bądź choćby skomentowania zawartości czarnych skrzynek, ograniczając się do stwierdzenia, że upublicznienie rezultatów śledztwa będzie możliwe dopiero za rok lub dwa. Wyjaśnianie tej sprawy może rzeczywiście trochę potrwać. Putinowska komisja śledcza potrzebuje czasu, żeby wygasły emocje i zatarła się żywa pamięć o politycznych skutkach zagadkowej katastrofy. Potrzebuje też czasu, żeby spreparować własną, wiarygodną wersję przebiegu zdarzeń na smoleńskim lotnisku. Sposób prowadzenia przez Rosjan śledztwa w tej sprawie narusza nie tylko niektóre klauzule tzw. konwencji chicagowskiej, ale także dwustronnego porozumienia między Polską a Rosją, zawartego w 1993 roku.

Urodzaj na teorie spiskowe

Nic dziwnego, że na temat przyczyn smoleńskiej tragedii mnożą się teorie spiskowe. Wystarczy przypomnieć sprawę zakłamywanego od dziesięcioleci ludobójstwa na Polakach, znanego w historiografii jako mord katyński. Ale można wskazać więcej podobnych zbrodni, które obciążają Moskwę. Wyrazistym przykładem ludobójstwa jest choćby zagłodzenie na śmierć blisko 20 milionów Ukraińców i innych obywateli sowieckich w latach trzydziestych minionego stulecia czy też spowodowanie śmierci milionów własnych obywateli za czasów istnienia ZSRS.
Jeśli dodać do tego liczne przykłady zabójstw politycznych rywali, przeciwników czy nazbyt głośnych krytyków polityki Moskwy, przez lata bezkarnie dokonywanych przez funkcjonariuszy kolejnych mutacji sowieckiej albo rosyjskiej policji politycznej, to nietrudno zrozumieć powody, dla których Polacy, ale nie tylko przecież oni, wśród przyczyn smoleńskiej tragedii dopatrują się śladów działania ciężkiej i bezlitosnej ręki kremlowskich służb.
Sto ofiar mniej, sto ofiar więcej… Dotychczasowego bilansu w żaden istotny sposób to nie zmienia. Ale jeśli można byłoby przy okazji pozbyć się grupy zuchwałych Polaków od lat grzebiących w tych podsmoleńskich dołach, którzy wciąż próbują wystawić Rosji swój rachunek za masakrę z czasów wojny? Przy okazji byłaby to niezła forma odpłaty Polsce za sojusz z NATO…

Polityczna cena uległości

Wielu oficerów naszego wywiadu dobrze pamięta, jak dzięki manipulacji sygnałami radiowymi, udawało się przed laty skutecznie mylić nawigatorów amerykańskich samolotów wojskowych, które wabione w ten sposób nad terytorium ZSRS, były potem bezlitośnie strącane za „naruszenie świętej przestrzeni powietrznej” sowieckiego imperium. Podobny los spotkał nawet pasażerskiego boeinga 747 koreańskich linii lotniczych z kilkoma setkami cywilów na pokładzie. Także w tym przypadku Rosjanie strącili maszynę bez wahania.
Polityczna roztropność? Tak, bywa zaletą, ale nie może oznaczać pełnej kapitulacji wobec przeciwnika. Tymczasem trudno oczekiwać, żeby Rosja inaczej oceniła naszą niedawną rezygnację z umieszczenia elementów tarczy przeciwrakietowej w Czechach i Polsce. Albo amerykańskie przyzwolenie na jej wzmożoną aktywność w Gruzji czy na Ukrainie. Wreszcie nasze prośby o wstrzymanie rosyjskiej pomocy dla Iranu. Postawę obecnej administracji amerykańskiej potraktowano na Kremlu jako rodzaj zielonego światła dla własnych operacji specjalnych. Rosjanie doszli do wniosku, że w sprawie tajemniczej katastrofy smoleńskiej Stany Zjednoczone nie zareagują. I wcale się nie pomylili.
Co zresztą Amerykanie, zajęci wojnami w Iraku i Afganistanie, naporem latynoskich imigrantów oraz podupadającą gospodarką, mieliby tu zrobić ? Czyż Rosja nie jest naszym sojusznikiem w wojnie z terroryzmem ?
Niestety, reakcja USA na smoleńską katastrofę TU-154 M będzie równie jałowa jak rosyjskie śledztwo w tej sprawie. Taką postawę swego głównego alianta z NATO Polacy oraz inne narody Europy Środkowowschodniej mają prawo potraktować jako drugą Jałtę, tzn. w kategoriach wielkiej politycznej zdrady. I, jak sądzę, wbrew nadziejom otoczenia Baracka Obamy, że sprawa jakoś przyschnie, tak właśnie zrobią.


S. Eugene (Gene) Poteat jest przewodniczącym Związku Byłych Oficerów Wywiadu (AFIO) ; emerytowany oficer wywiadu USA przez trzydzieści lat zajmował się problematyką lotniczego zwiadu elektronicznego, w tym programami z udziałem samolotów U2 i SR-71.

Tytuły, lead i skróty pochodzą od redakcji TS.


Gene Poteat
(przekład – Waldemar Żyszkiewicz)
"Tygodnik Solidarność”, 18-06-2010.



0 komentarz(y):