Miedwiediew stwierdził zgon prezydenta


MIEDWIEDIEW STWIERDZIŁ ZGON PREZYDENTA

O przejęciu władzy prezydenckiej przez Bronisława Komorowskiego dowiedziałem się jeszcze w Smoleńsku. Koledzy z kancelarii w Warszawie poinformowali mnie telefonicznie, że zostali zaproszeni na spotkanie z marszałkiem. Powiedział na nim, iż postanowił powołać nowego szefa kancelarii w miejsce Władysława Stasiaka, choć przecież jego śmierci nikt jeszcze nie stwierdził, nie było nawet identyfikacji zwłok.
– z Jackiem Sasinem, zastępcą szefa Kancelarii Prezydenta, rozmawiają Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski.

Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy dowiedział się pan o katastrofie ?

O wypadku dowiedziałem się na cmentarzu w Katyniu. Pomyślałem wtedy: „oby nikomu się nic nie stało”. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, co naprawdę się wydarzyło. Informację otrzymałem od pracownika protokołu dyplomatycznego, który przy mnie rozmawiał przez telefon. Wiedziałem, że coś się stało, bo zbladł, zaczął mówić, że to niemożliwe. Gdy przekazał mi informację zacząłem go dopytywać o szczegóły. Odpowiedział, że zdarzył się jakiś wypadek przy lądowaniu, że samolot zjechał chyba z pasa startowego. Pomyślałem więc, że to nie była jakaś wielka katastrofa, miałem nadzieję, że nikt nie ucierpiał.

Ale potem już nie było złudzeń ?

Kolejne informacje, które przychodziły, były coraz gorsze. Następną wiadomość otrzymałem telefonicznie od mojego współpracownika, który był tam na miejscu. W bardzo emocjonalny sposób opisał mi miejsce katastrofy. Zacząłem go uspokajać, że na pewno nie jest tak źle, jak to przedstawia, że panikuje. Ale kiedy tam pojechałem i sam przekonałem się, jak wygląda wrak, a raczej szczątki samolotu, dotarło do mnie, że chyba wszyscy nie żyją. Zacząłem myśleć o ludziach, którzy tam byli: o prezydencie, o pani prezydentowej, a także o tych, których znałem, o moich przyjaciołach z kancelarii... Przed oczami stawały mi ich twarze. Próbowałem sobie przypomnieć, kto był w tym samolocie, mimo że przecież listę pasażerów znałem doskonale. To był ogromny wstrząs, gdy przypominałem sobie kolejne nazwiska na liście i uświadamiałem sobie, że ciała tych osób znajdują się gdzieś w tym rumowisku.

Jak się pracuje bez ministra Władysława Stasiaka, bez ministra Aleksandra Szczygły, bez wszystkich pana przyjaciół z kancelarii ?

Tego się nie da porównać. Niby wróciliśmy do normalnego funkcjonowania, bo bezpośrednio po katastrofie nie można było mówić nawet o pozorach zwykłej pracy. Po pogrzebie pary prezydenckiej, po pogrzebach wszystkich naszych przyjaciół wydawało się, że życie wróci do normy, ale przecież tak się nie stało. Było wiele takich sytuacji, że np. mając jakąś sprawę do załatwienia, chciałem o tym porozmawiać z Władkiem. Dopiero po chwili uświadamiałem sobie, że przecież jego już z nami nie ma. Koledzy także reagowali w ten sposób. Minister Maciej Łopiński, szef gabinetu prezydenta, mówił mi, iż łapał się na myślach, że trzeba porozmawiać o czymś z prezydentem. Przypominam sobie taki moment, kiedy usłyszałem w sekretariacie u siebie głośny śmiech kobiety. Pomyślałem wtedy przez chwilę, że przyszła Kasia Doraczyńska, która także zginęła w tej katastrofie... Cały czas żyjemy na granicy tego, co było, i tego, co jest. Czasami trudno sobie wyobrazić, że sytuacja się tak diametralnie zmieniła.

Kilkanaście dni po katastrofie poinformowali państwo, że gabinet prezydenta jest właściwie w stanie nienaruszonym. Wszystkie przedmioty, bibeloty były w tym samym miejscu, jak gdyby prezydent tylko wyszedł. Czy nadal tak jest ?

Przez długi czas faktycznie tak było, nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby coś ruszyć. Teraz powoli ulega to zmianie. Rodzina Lecha Kaczyńskiego zabiera z gabinetu jego rzeczy prywatne, wszystkie pomieszczenia muszą być przygotowane na przyjęcie nowego prezydenta.

Co się zmieniło w charakterze i cyklu pracy Kancelarii Prezydenta po tej katastrofie ?

Kancelaria musi oczywiście wykonywać swoje ustawowe czynności, bo państwo istnieje nadal, ale praca jest na pewno mniej intensywna. Gdy jest prezydent, który nakreśla pewne kierunki działań – a Lech Kaczyński był niezwykle aktywnym prezydentem, odbywał wiele spotkań, jeździł po całej Polsce – wymaga to od urzędników zatrudnionych w kancelarii znacznie większego nakładu pracy.

Od czego zaczęli pracę ludzie marszałka Bronisława Komorowskiego ? Kiedy pan się dowiedział o powołaniu p.o. szefa kancelarii Jacka Michałowskiego ?

Dowiedziałem się o tym praktycznie od razu po katastrofie, czyli 10 kwietnia. Jeszcze w Smoleńsku koledzy z kancelarii, którzy byli w Warszawie, poinformowali mnie telefonicznie, że zostali zaproszeni na spotkanie z Bronisławem Komorowskim. Marszałek powiedział na nim, iż postanowił powołać nowego szefa kancelarii w miejsce Władysława Stasiaka, który – jak można było domniemywać, ale jeszcze nie stwierdzić, nie było przecież nawet identyfikacji zwłok – zginął w katastrofie. Uwaga ministra Łopińskiego, że przecież żyje zastępca szefa kancelarii, czyli ja, została pominięta milczeniem. 10 kwietnia wieczorem zostałem zaproszony na spotkanie specjalnego zespołu, który pod wodzą ministra Michała Boniego miał opanować sytuację po katastrofie. Był tam m.in. Jacek Michałowski, który został mi przedstawiony jako szef Kancelarii Prezydenta. Następnego dnia w gabinecie ministra Stasiaka marszałek Komorowski wręczył oficjalnie nominację Jackowi Michałowskiemu. Potem, kiedy zrobił się szum wokół tej sprawy, a dziennikarze zaczęli wskazywać na pewną niestosowność tego pośpiechu, w mediach pojawiła się informacja pochodząca od marszałka Komorowskiego, że Jacek Michałowski został powołany, bo marszałek był przekonany, że w katastrofie pod Smoleńskiem obok ministra Stasiaka zginąłem również ja. Gdyby nie tragiczność tej całej sytuacji, uznałbym, że to żart, bo przecież marszałek Komorowski doskonale wiedział, że żyję – chociażby od ministra Łopińskiego, który rozmawiał ze mną, gdy byłem jeszcze w Smoleńsku – a sam fakt wręczenia ministrowi Michałowskiemu nominacji odbywał się w mojej obecności.

Media podały także, że przedstawiciele ekipy marszałka Komorowskiego weszli do gabinetu Władysława Stasiaka, nie pozwalając nawet rodzinie ministra zabrać jego prywatnych rzeczy ?

Nic o tym nie wiem. Natomiast wejście do gabinetu ministra Stasiaka faktycznie nastąpiło, bo sama nominacja Jacka Michałowskiego odbyła się właśnie tam. Jacek Michałowski i Bronisław Komorowski dostrzegli chyba jednak pewną niestosowność tego działania, bo gdy wchodziliśmy do gabinetu, w sekretariacie siedziały zapłakane, ubrane na czarno panie, pod drzwiami stały kwiaty i zdjęcie ministra Stasiaka, paliły się znicze...

Ta niestosowność nie przeszkodziła im jednak działać...

No tak, nie przeszkodziła im działać, chociaż na obronę ministra Michałowskiego muszę dodać, że nie zdecydował się urzędować w gabinecie ministra Stasiaka. Stoi on w tej chwili pusty. Ja zresztą, kiedy ustalano, gdzie ma odbyć się nominacja ministra Michałowskiego, zapytałem, czy gabinet Stasiaka jest właściwym miejscem. Usłyszałem, że tak. Na szczęście na moją prośbę uprzątnięto prywatne rzeczy i dokumenty ministra Stasiaka. Na pewno jednak ten pośpiech budził zażenowanie. Można było przecież poczekać choćby do stwierdzenia zgonu Władysława Stasiaka. Samo przejęcie przez Komorowskiego funkcji p.o. Prezydenta RP również odbywało się w niezwykłym pośpiechu. Mówił mi o tym telefonicznie minister Andrzej Duda, gdy byłem jeszcze na cmentarzu w Katyniu. A przecież nawet ja jeszcze nie miałem pewności, że Lech Kaczyński nie żyje, choć byłem na miejscu katastrofy. Powiem tylko, że kiedy przemawiałem do zgromadzonych tam ludzi, nie odważyłem się powiedzieć, że prezydent zginął...

A marszałek Komorowski miał już pewność, że prezydent nie żyje ?

Miał, bo poprzez szefa Kancelarii Sejmu już wtedy zażądał od ministra Dudy przygotowania dokumentów potwierdzających przejęcie przez marszałka funkcji głowy państwa. Na pytanie ministra Dudy, na jakiej podstawie taki dokument miałby być stworzony, usłyszał, że na podstawie tego, co podają media. Minister Duda odmówił wykonania tego polecenia, ale pół godziny później otrzymał informację, że do marszałka Komorowskiego zadzwonił prezydent Dmitrij Miedwiediew i przekazał wiadomość o śmierci prezydenta. Ponownie więc stanowczo zażądano przygotowania takich dokumentów potwierdzających przejęcie władzy.

Z jednej strony straszny pośpiech, z drugiej – spowolnienie. Chodzi o sytuację, w której pan – najwyższy żyjący urzędnik kancelarii – starał się 10 kwietnia jak najszybciej wrócić do Polski, tymczasem lot wstrzymywano, mówiąc, że kontroler jest przesłuchiwany, choć na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj lądowały cały czas samoloty.

Rzeczywiście tak było. W którymś momencie stwierdziłem, że nie przydam się już dłużej na miejscu katastrofy i podjąłem decyzję o powrocie do Warszawy. Spytałem ambasadora Jerzego Bahra, jak mógłbym najszybciej wrócić do Polski. Ambasador zaproponował mi powrót samolotem rejsowym przez Moskwę, ale w tym momencie ktoś podpowiedział mi, że przecież stoi na lotnisku jak, który przyleciał rano z dziennikarzami. Wydało mi się to dobrym rozwiązaniem, bo pogoda zrobiła się doskonała, skontaktowałem się więc z pilotami jaka, którzy stwierdzili, że w zasadzie w ciągu pół godziny będą gotowi do lotu. Kiedy wszedłem do samolotu i usiedliśmy, zaczęliśmy oczekiwać na pozwolenie na start. W pewnym momencie pilot wyszedł i powiedział, że poinformowano go, iż start jest niemożliwy, gdyż wieża lotów nie jest obsadzona, a kontrolerzy są przesłuchiwani. Przyjąłem to do wiadomości, choć moje zdziwienie wzbudził fakt, że w tym czasie na lotnisku lądowały inne samoloty. To oczekiwanie trwało mniej więcej trzy godziny; w tym czasie dostałem informację, że nawet nie mogę wyjść z samolotu, bo według Rosjan wchodząc do maszyny, przekroczyłem już granicę. Potem poinformowano mnie, że kontroler jest już na wieży, ale lotnisko zostało zamknięte – wtedy już mocniej się zaniepokoiłem. Zatelefonowałem do ambasadora Bahra z prośbą o interwencję u władz rosyjskich. W końcu powiedziano mi, że muszę wysiąść i udać się na rozmowę z przedstawicielami władz rosyjskich. Stał tam namiot, wszedłem i zapytałem, kiedy będę mógł odlecieć i w czym był problem – nagle okazało się, że nie ma żadnego problemu. Mówiąc szczerze, do tej pory nie wiem, jaka była przyczyna opóźnienia odlotu.

Może komuś zależało, by nie wrócił pan do Warszawy za wcześnie ?

Biorę pod uwagę wszystkie scenariusze. Wtedy wydawało mi się – w obliczu tego, co się stało – że nikt tego typu działań nie będzie podejmował. Ale potem, kiedy dowiedziałem się, jak wstrzymywano i opóźniano podróż Jarosława Kaczyńskiego do Smoleńska, zacząłem dopuszczać każdą ewentualność.

Jeśli lot był celowo wstrzymywany, skąd o tym, co dzieje się w Warszawie, mogli wiedzieć Rosjanie ? A nawet jeśli wiedzieli, jakie mieliby powody, by zastosować się do tej dziwnej, biorąc pod uwagę zwyczaje dyplomatyczne, prośby ekipy Komorowskiego ?

Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

Czy nowa ekipa szukała w BBN i Kancelarii Prezydenta jakichś dokumentów, np. Aneksu do raportu WSI ?

Aneks do raportu WSI budził duże emocje, także po katastrofie. Wiem, że służby odpowiedzialne za tajne akta w kancelarii podjęły stosowne kroki w celu zabezpieczenia dokumentów znajdujących się w sejfach prezydenta, Aleksandra Szczygły i Władysława Stasiaka. Z formalnego punktu widzenia trudno zresztą tutaj cokolwiek komuś zarzucać, marszałek Komorowski miał bowiem prawo domagać się dostępu do wszelkich dokumentów, w tym również do Aneksu do raportu WSI.

Czy ktoś z ekipy Komorowskiego zażądał wprost wydania Aneksu do raportu WSI ?

Wobec mnie takie żądania nie były formułowane. Niemniej obecnie ten dokument jest w dyspozycji marszałka Komorowskiego i ministra Jacka Michałowskiego.

Wróćmy jeszcze do tragicznego lotu. Jak pan dostał się do Smoleńska ? I jak doszło do tego, że tylu ważnych ludzi wsiadło na pokład jednego samolotu ?

Ja do Smoleńska pojechałem wcześniej samochodem, bo cały przebieg przygotowań do uroczystości wskazywał, że na miejscu mogą nastąpić jakieś nieprzewidziane trudności. Przypomnę, że już od stycznia podejmowano akcje propagandowe mające zniechęcić prezydenta do uczestnictwa w tych obchodach. Mogło się więc np. okazać, że gdy przylecimy tam wszyscy 10 kwietnia, nie będzie działać nagłośnienie; mieliśmy już zresztą takie doświadczenia ze współpracy ze służbami przygotowującymi wizytę, mogliśmy zatem oczekiwać, iż coś takiego się stanie.
Sama lista delegacji sporządzona została w Kancelarii Prezydenta – natomiast obecność konkretnych osób była wypadkową różnych czynników. Jeśli chodzi o Kancelarię Prezydenta – to Lech Kaczyński decydował, który z urzędników będzie niezbędny na miejscu. Jeżeli chodzi o posłów i senatorów, to pismo do prezydenta z prośbą, by mogła mu towarzyszyć delegacja parlamentarzystów, skierował marszałek Bronisław Komorowski. On też przekazał nam listę tych osób. Dlaczego wszyscy lecieli jednym samolotem? Oczywiście, gdybyśmy byli w stanie przewidzieć, że nastąpi katastrofa, wszyscy pojechaliby samochodem lub pociągiem. Nikt nawet nie przypuszczał, że taka tragedia może się wydarzyć. Ale istotny był również terror psychiczny, jakiemu była poddawana kancelaria Lecha Kaczyńskiego. Proszę sobie przypomnieć wszystkie te sytuacje, które miały wcześniej miejsce, np. w Brukseli, gdy prezydentowi odmówiono samolotu, albo wyobrazić sobie nagłówki gazet i komentarze polityków, gdyby okazało się, że Lech Kaczyński zdecydowałby się lecieć do Katynia trzema samolotami. Mówiono by o bizantyjskim stylu prezydenta itp.

Od tragedii minęły już prawie trzy miesiące. Czy do Kancelarii Prezydenta wciąż przychodzą listy z wyrazami żalu ? Czy ta tragedia wciąż jest żywa ?

Listy przychodzą cały czas. Ostatnio bardzo często spotykam się z ludźmi i – do czasu, gdy otrzymałem zakaz wyjazdów służbowych od nowego szefa kancelarii – jeździłem po Polsce – i wiem, że emocje związane z wydarzeniami 10 kwietnia wciąż głęboko tkwią w społeczeństwie. Nie spodziewałem się aż takiej reakcji społecznej, tego, że ludzie będą stali kilkanaście godzin w kolejce, żeby oddać hołd parze prezydenckiej. To, co działo się przez tydzień bezpośrednio po katastrofie, te dziesiątki tysięcy ludzi pod Pałacem Prezydenckim i na Krakowskim Przedmieściu – wszystko to było dla mnie czymś niewyobrażalnym.


Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
"Gazeta Polska", 01-07-2010.



0 komentarz(y):